Poprzednią noc spędziłam z Tracy, Mickiem i ich małą córką Rebecką. Strasznie podobało mi się co Mick mówił o sensie podróży. Moja podróż dopiero była na początku. Jeszcze tyle przede mną…

Pewne jest tylko jedno: za dwa dni muszę znaleźć się w Wellington. Wellington, czyli stolica Nowej Zelandii, ale także miejsce, z którego odpływają promy na drugą – Południową – wyspę. Mick uświadomił mnie, że dobrze by było zabukować sobie bilet wcześniej i zapłacić mniej.

Najtańszy bilet z przedpłatą był na prom poranny 57$. Oszczędność około 30$.

Z Napier do głownej drogi, wiodącej na południe, podwiozła mnie Tracy, a potem trafiła się starsza kobieta z 3 psami w samochodzie. Muzyka nie grała, ale ryczała z głośników. Psy szczekały i skakały po samochodzie jak szalone. A starsza kobieta ciągle krzyczała na psy: „oooh, shut up you fools!!!”. Nie pogadałyśmy. Znów z samochodu wysiadłam z sierścią między zębami 🙂

I tak trafiłam na Johna z Dannevirke. Przemiły, wielki facet, pracujący w firmie od nawozów naturalnych. Po herbacie i kanapkach wpadł na pomysł, że pokaże mi jak to robią w Nowej Zelandii…

Zabrał mnie na najbliższą farmę, gdzie przy rozsiewaniu / rozdmuchiwaniu pracował już jeden z pracowników. Chłopaki wsadzili mnie do wielkiej ciężarówki i dalej robili swoje. Czyli jeździli po pastwiskach, o nachyleniu 45 stopni. Przeszło godzinę jeździliśmy po górach rozdmuchując sproszkowaną skałę. Ilekroć myślałam, że jakaś góra jest za stroma, dostawałam odpowiedź: „cierpliwości, na nią wjedziemy za chwilę”. Było jak na kolejce górskiej, czasem ciężarówka niebezpiecznie przechylała się na jeden lub drugi bok, a za nami unosiły się chmury pyłu.

Potem zjawił się właściciel Mark, który poobwoził mnie po farmie quadem. Zostałam przedstawiona pieszczochowi – owcy 🙂 No co? Dla mnie owce to wciąż atrakcja turystyczna 🙂

Po prezentacji wróciliśmy z Johnem do firmy. Nie spodziewałam się, że nawożenie pastwisk może być ekscytujące. W życiu bym się nie spodziewała, że będę nawozić pastwiska w Nowej Zelandii… czemu nie? 🙂

Dostałam kolejną propozycję noclegu. Nie mialam obiekcji dopuki nie zobaczyłam domku…

…w takich sceneriach kręcą horrory. Mały opuszczony domek. Na końcu drogi, gdzieś na odludziu. Domek prawie się rozpadywał, wszystko było pokryte grubą warstwą kurzu i zagracone…

Tak na wszelki wypadek spisałam sobie tablicę rejestracyjną… Jak usiedliśmy do kolacji John wytłumaczył mi, że to jest dom, w którym mieszka w dni robocze. Sam się go trochę brzydzi, ale lepiej tu mieszkać, niż tracić czas i pieniądze na dojazdy. Normalny dom i rodzinę ma w weekendy. Tam go wypiorą, nakarmią i wyprawią na kolejny tydzień. I tak będzie jeszcze parę lat, aż do emerytury.

Żeby myśli skierować na inne tory, nie myśleć o tym co go otacza wypracował pewne rytuały: wczesne pobódki, praca, jedzenie, kąpiel, spanie. A wszystkiemu towarzyszy radio i książka. Jakakolwiek książka, potrafi przeczytać wszystko, jak braknie książki to ratuje się nawet etykietą. By czytać przy jedzeniu skonstruował z paru desek przyrząd do trzymania książek.

Długo rozmawialiśmy w nocy. Opowiadał mi o swoim życiu, byciu: pasterzem, rolnikiem, panem od przycinania żywopłotów, ateraz panem od nawozów. Najlepiej jednaj słuchało się o jego studenckich czasach, kiedy jako młody, pełen energii byczek pojedynkował się ile mógł, dla kawału przenosił, z innymi byczkami z drużyny rugby, samochody rywali. I moja ulubiona historyjka, kiedy wymyślili bitwę na jedzenie (preferowanie nadgniłe). Bitwa trwała dwa kwadranse, wszyscy mieli obowiązek ubrać się odświętnie, a w przerwie, na gwizdek sędziego, musieli usiąść na murawie… bo wnoszono angielską herbatkę i kanapki z ogórkiem 🙂

Rano John był już zanurzony w swojej rutynie. Od wczesnych godzin porannych grało radio a John już wertował kolejną książkę. Zjedliśmy jajecznicę na boczku z wielu wielu jajek. A po śniadaniu John podwiózł mnie na lepsze miejsce. Ja udawałam się na Południe do Wellington, a John zgodnie z rytuałem musiał być pierwszy w pracy i zacząć od herbaty z mlekiem.