Chyba ostatnia rzecz, jakiej spodziewałam się z ust mojego taty, to: „chcę zobaczyć wioskę Hobbitów”. Już wyjaśniam czemu. Mój tata do wielkich fanów Władcy Pierścieni nie należy, w zasadzie trylogia mogłaby się dla niego skończyć w momencie, gdy Frodo opuszcza Hobbiton, by zbawić świat. Reszta jest ładna, ale Hobbiton…

Zatem z Rotorua udaliśmy się prosto do Matamata, a raczej na okoliczną farmę, na której Peter Jackson zbudował od podstaw wioskę dla małych człekokształtnych postaci o włochatych stopach.

Na plan filmowy można dostać się na dwa sposoby:

– jedziemy do centrum Matamata, gdzie znajdujemy informację turystyczną (i-site). Informacja turystyczna jest iście bajkowa. Wygląda jak dom z Władcy Pierścieni. Tu kupujemy bilet i czekamy na autobus, który zabierze nad na plan filmowy. Autobusy odjeżdżają co pół godziny. Miejsca bukować nie trzeba.
– możemy sami dojechać do granicy farmy. Przy sklepie z pamiątkami zostawiamy samochód i wsiadamy do autobusu z przewodnikiem, który podwiezie nas na plan filmowy.

Z ekonomicznego punktu widzenia lepiej jest pojechać autobusem z Matamata, bo cena biletu (bilet dla osoby dorosłej 79$) jest dokładnie taka sama, a zaoszczędzimy trochę paliwa.

Byłam naprawdę sceptycznie nastawiona do tego miejsca, bo oklepane, bo turystyczne, bo przereklamowane… może i tak, ale naprawdę dobrze się tam bawiłam

Farma, na której położony jest plan filmowy (Alexander Farm), jest przepiękna. Pagórki, dolinki, zielona trawa i pasące się owce. Nic dziwnego, że akurat to miejsce zostało wybrane na lokalizację Hobbitonu. Hobbiton jest dopracowany do perfekcji. Wszystko malutkie, słodziutkie, postarzane. A te ogródki, takie dopieszczone. Te strachy na wróble. To pranie rozwieszone na sznurach. Można się zapomnieć, że to plan filmowy. Dla mnie największym zaskoczeniem było to, że wszystko jest takie fotogeniczne. Kadry same się cisną do aparatu No przecież głupia, przecież to plan fil-mo-wy!!!

Wszystko było cudowne, bajkowe, malownicze, ale do czegoś muszę się doczepić. Taka już moja wredna natura

Wycieczka przebiega w pełni z przewodnikiem, który ma niesamowitą wiedzę i poczucie humoru, ale… nie można iść swoim tempem, przeczekać innych zwiedzających, by zrobić „to” zdjęcie.

Grupy wchodzą na zwiedzanie co pół godziny, więc zdarza się, że po prostu wycieczki zaczynają sobie deptać po piętach i w tym tłumie zaczyna być niemożliwym, by zrobić zdjęcie bez niepożądanego elementu.

Nowa Zelandia ostatnimi latami jest zalewana przez Chińczyków (część przemysłu turystycznego jest nastawiona głównie na nich). Nie mam nic do większości z nich, uwielbiam paru, ale część z nich jest okropnie chamska. Stwarzają niebezpieczeństwo na drogach, a w miejscach naprawdę turystycznych nie zwracają uwagi na innych, wchodzą w kadr, przepychają się. A w Hobbitonie naprawdę zaleźli mi za skórę… Podnosisz aparat, ustawiasz się do strzału, a tu Chińczyk wchodzi Ci w drogę, za chwilę jego żona… Normalnie szlag człowieka mógł trafić. Ale mówisz sobie: Wakacje, daj spokój, skup się na Hobbitach…

Postanowiłam się zgubić. Większość czasu byłam niewidzialna dla przewodnika, żeby odczekać, przeczekać i uchwycić co chciałam Na koniec musiałam biec, by autobus mi nie odjechał, ale było warto.

I ostatni rzecz, która przeszkadza – czas. Zwiedzanie jest po prostu za krótkie. Dwie godziny to za mało na takie miejsce. Naprawdę chciałoby się móc poczekać na światło, przeczekać tłumy, zwolnić, nacieszyć miejscem i podumać sobie na ławeczce. Rozumiem jednak, że turyści puszczeni na samopas po prostu roznieśliby miejsce na kawałki.

Ostateczna ocena – HOBBITON POLECAM!!! Polecam pomimo wyżej wymienionych. Pomimo wszystko wyjdziecie z uśmiechem na ustach i z głową w chmurach

PS. Hobbitonu w żaden sposób nie można zobaczyć, czy podglądnąć, bez wykupienia biletu.