Tak jak każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku, tak i każda opowieść zaczyna się od pierwszego zdania. Trudno jest zacząć. Chyba najlepszym sposobem jest zaciśnięcie pośladków i zrobienie tego w końcu.

Moja podróż po Nowej Zelandii zaczęła się w styczniu zeszłego roku. Trwała dwa miesiące, choć mam wrażenie, że trwa nadal. Z prostego faktu – dalej tam/tu jestem 🙂

Trochę uprzedziłam fakty. Napięcia i dramatu nie będzie. Co więcej, będzie nuda. Bo Nowa Zelandia jest na każdym kroku piękna, a ludzie wiecznie mili i uśmiechnięci. Taka nuda, że gęba się ciągle śmieje.

Jako że to jest pierwszy post chciałam pokrótce powiedzieć o czym tu będzie.
Będzie o górach, przyrodzie, kolejnych pięknych miejscach i niesamowitych ludziach. Postaram się także przemycić parę przydatnych informacji.

fot. Dominika Danielczyk
To zaczynamy opowieść.

Chciałam, żeby było taniej. Dlatego w podróży spędziłam prawie 40 godzin. 3 przesiadki i kupa czasu na lotniskach, ale leciałam na dwa miesiące więc warto było trochę wycierpieć, by zaoszczędzić około tysiąca złotych.

Po długich godzinach cierpienia w końcu wylądowałam w Auckland. I już byłam w ogródku, już, już witałam się z gąską… Ale by postawić nogę na rajskiej ziemi trzeba przejść przez Immigration Office. To od nich zależy wszystko.

Nie powinno być problemu z dostaniem stempla z paprocią jeśli:
przyjechałeś na wakacje, które nie trwają dłużej niż 3 miesiące,
nie masz kryminalnej przeszłości,
masz bilet powrotny,
na koncie masz 1000 NZ$ na każdy miesiąc pobytu,
fot. Dominika Danielczyk
Ostatni etap – inspekcja sanitarna. Zadeklaruj wszytko! Jedzenie, sprzęt turystyczny…

Sprzętu miałam dość trochę, więc trochę to potrwało. Ale buty mi wymyli 🙂 Namiot poddali promieniom rentgenowskim. A wszytko z uśmiechem i dowcipem.

Jako że nie przygotowałam się zbytnio, by nie zepsuć sobie zabawy pierwsze kroki skierowałam w kierunku informacji turystycznej. Jakie zdziwienie… panie miłe, uprzejme, uśmiechnięte i potrafią załatwić wszystko. Dzięki paniom z i-site znalazłam pierwszy nocleg.

Uzbrojona w mapki i broszurki mogłam planować kolejne posunięcia.

fot. Dominika Danielczyk
No i nareszcie!  Witaj Nowa Zelandio!

WOW!!! Moje pierwsze z tysiąca „wow”. Jaki kontrast między zimową, szarą Polską i słoneczną, kolorową, kwitnącą Nową Zelandią.

Ciąg dalszy opowieści nastąpi.