Rob Roy Glacier, czyli powrót z Matukituki Valley

0
1376
Rate this post

Po nocy pod gwiazdami, wśród gór… i papug Kea wstałam niewyspana, ale szczęśliwa. Odwlekałam moment zejścia ile tylko mogłam. Znów ta sama taktyka. Zejście trzeba zaatakować szybko i z zaskoczenia 🙂 Od czasu do czasu słyszałam jak moje kolana piszczały. Słyszałąm dźwięk źle naoliwionych zawiasów w starych drzwiach… naprawdę!

Potem już było z górki, to znaczy po płaskim. Znów pogawędka ze strażnikiem w Aspiring Hut i dalej przed siebie w kierunku parkingu, wśród połaci żółtych kwiatów, przez trawy, przez mostki, przez pastwiska.

Plecak wypakowany wszystkimi „dobrami” ciążył. Grawitacja dziś nie była po mojej stronie… jak gdyby kiedykolwiek była 🙂 Po drodze miałam wielki dylemat: „czy wchodzić jeszcze na górę, by zobaczyć Rob Roy Glacier? Czy może zostawić to na kiedyś… jakąś daleką przyszłość?”. NIE MA, ŻE BOLI !!! Spięłam pośladki 🙂

Mały skok w bok i byłam na szlaku pod lodowiec Rob Roy. Skoro jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie od zobaczenia lodowca, która uprzykrzała mi życie, był mój plecak postanowiłam go porzucić. Mój tok myślenia był taki: jestem w Nowej Zelandii, ludzie tu są dobrzy, oprócz Kiwi są i turyści, ale oni mają już swoje plecaki… zresztą kto też by chciał telepać się z całym tym cieżarem, by wzbogacić się o parę spoconych skarpet, przepoconych t-shirtów i mini namiotu…? Nie próbowałm nawet ukryć plecaka, porzuciłam go dokładnie przy szlaku, pod drzewem. I pośmigałam na spotkanie z Rob Roy Glacier.

Szlak przyjemnie wije się wśród omszonych drzew… krajobraz surowy i polodowcowy. Przyjemna wycieczka, która kończy się pod olbrzymią ścianą lodu. Właściwie to lodowy amfiteatr. Setki, miliony ton zamarzniętej wody 🙂

Przy zejściu, przyznam się, trochę zastanawiałam się gdzie też jest mój plecak. Każde drzewo było podobne do tego mojego plecakowego drzewa. Pod koniec szlaku wypatrzyłam go. Nietknięty przez obce ręce, skalany jedynie moim potem i wcześniejszymi przygodami. Nie, nie uroniłam ani łzy na jego widok. Ja i mój plecak to wszelako wzloty i upadki, miłość i nienawiść.

Parę kroków dalej znalazłam się na końcu szlaku Matukituki Valley. Koniec cudownego szlaku i dwóch dni łażenia. Ani mi się nie chciało łapać stopa. Przycupłam przy drodze, gdy zatrzymał się samochód z hiszpanami i francuskami. Wracali do Wanaka, czyli w moją stronę (innej nie ma 😛 ).

Po drodze zatrzymywali się ilekroć wstrzymywałam oddech. W drodze powrotnej miałam lepszą pogodę niż wcześniej, więc i te różne formacje skalne wyglądały bardziej ponętnie. Szczególnie te posklejane złote bańki, pod którymi pasły się najszczęśliwsze owce na świecie 🙂