Poprzednią noc spędziłam u Jenny i Bryana. Było miło. Przegadaliśmy parę godzin o wszystkim. Oni próbowali mi przybliżyć Nową Zelandię a ja im przybliżałam polską ‚egzotykę’. Rano po śniadaniu Jenny zabrała mnie do sklepu typu OBI, czyli Metre 10. Potrzebowałam butli z gazem.

Do samolotu absolutnie nie można zabierać pojemników z gazem (tak do bagażu podręcznego jak głównego). Okazało się, że w sklepie zrób-to-sam będzie najtaniej.

Po zakupach i kolejnej wizycie w informacji turystycznej dostarczono mnie do byłych teściów Jenny. Bo skoro chce zaliczyć okoliczny rezerwat i przyjechałam na wakacje z taaak daleka, to nie pozwoli mi maszerować z wszystkimi tobołami.

Nikogo nie było w domu, ale spokojnie mogłam zostawić plecak u byłych teściów. W środku. Bo większość Nowozelandczyków wciąż nie zamyka swego domostwa. Jenny zadzwoni do teściów później i wytłumaczy, a ja mam się nie przejmować i pozwiedzać.

Jak zasugerowano tak zrobiłam. Aparat na plecy i wio na szlak. Szybko znalazłam się w Rezerwacie Violet Bonnington, który okala Mt Ngongotaha.

Było jak w zaginionym świecie. Wszystko było pokryte grubą warstwą mchu. Dookoła rosły ogromne drzewa – paprocie nazywane przez Maorysów Mamaku, a Black Tree Fern przez Nowozelandczyków. Dzień był gorący, powietrze stało w miejscu, w lesie było duszno i parno. Pachniało stęchlizną i wilgotną ściółką leśną. Chyba tak miało być, to idealnie budowało atmosferę miejsca. Co jak co, ale wiatr we włosach jakoś mi by tam nie pasował 🙂

Z góry zeszłam drogą z widokiem na jezioro Rotorua i okoliczne góry. To była naprawdę niezła wycieczka. Pierwsza nowozelandzka góra zaliczona.

Wszystko było piękne, inne, nowe… tylko zapomniałam, w którym domu tak właściwie zostawiłam cały mój dobytek. Bo one wszystkie takie do siebie podobne…

Chodziłam po ulicy tam i z powrotem, próbując sobie przypomnieć… cokolwiek. W końcu po paru rundach kliknęło. Znalazłam! Uff 🙂

Pan domu podjął mnie zimnym arbuzem. Właśnie tego mi było trzeba. Gdy ja chrupałam słodkiego arbuza Douglas opowiedział mi historię swojego życia, w telegraficznym skrócie. Prawnuk niemieckiego malarza. Wnuk niemieckiego dezertera. Buszmen od najmłodszych lat, uczestnik wojny na Pacyfiku. Wędkarz, myśliwy, golfista. Piątka dzieci, trzydzieścioro dwoje wnucząt. 88 lat. Niezłe życie.

W końcu pojawiła się i pani domu. Krzepka staruszka Don. Od razu zaoferowała mi nocleg. I nie ma problemu, skoro proponuje, to znaczy, że chce mnie ugościć.

A na kolację… danie narodowe – FISH AND CHIPS. Ryba w panierce z frytkami. Niezły fastfood, jedna z tańszych rzeczy, którą można zjeść w Nowej Zelandii. Ceny zwykle wahają się między 10-15 $NZ.

Późnym wieczorem zjawił się u Don i Douglasa ich syn Douglas II. Następnego dnia ojciec z synem, jak co roku, wybierali się na pokazy dla farmerów. W programie: strzyżenie owiec, rąbanie drzewa, pokazy maszyn. A wszystko na poważnie.

Junior to był naprawdę wielki facet. Były mistrz świata w rąbaniu drzewa. Dłonie miał jak bochenki chleba, uścisk o sile imadła. Ale usposobienie miał jak troskliwy miś.

Żadne z nas się nie wyspało, wszyscy wstali z podkrążonymi oczami, bo gadaliśmy prawie do rana.

A rano obudził nas zapach typowy dla domu buszmena. Don uwijała się w kuchni z english breakfast. Ah ten smażony bekon, smażone jajka, smażone kiełbaski, smażony tost i smażony pomidor. Wspominałam, że wszystko było smażone? 😛 Szlag trafił dietę. Co tam są wakacje i energia na cały aktywny dzień.

Chłopaki pojechali na swoje pokazy, a ja z Don pojechałyśmy poszukać miejsca gdzie łatwiej mi będzie złapać stopa. Po paru minutach znalazłam niezłe miejsce.

Znów byłam w drodze. Niosła mnie energia rodziny buszmenów.