Pomachałam szalonej staruszce z Rotorua, gdy ta nawracała z piskiem opon i już byłam w kolejnym samochodzie. Zatrzymała się para Maorysów jadących do Taupo, to po drodze do Tongariro. Więc dawaj…

Sama podróż do Taupo nie była szczególnie długa, ani szczególnie ekscytująca. Młodzi Maorysi nie garnęli się do rozmowy, więc podziwiałam głównie widoki.

Zamiast jechać na złamanie karku do Parku Narodowego Tongariro postanowiłam zrobić sobie przerwę na lunch nad jeziorem. Szłam trochę wzdłuż jeziora aż znalazłam swoje miejsce. Rozłożyłam graty na ciemnej plaży z pumeksu, tuż obok strumyczka z wrzącą wodą. Można by w strumyczku zaparzyć herbatę… gdyby nie te siarczany.

Pumeks, wrzątek… No tak, może wygląda normalnie, ale jak się okazało jezioro Taupo to nic innego jak woda w kraterze superwulkanu, który eksplodował jakieś 26,5 tysiąca lat temu.

Wychodzi więc na to, że lunch miałam na wulkanie z widokiem na wodę i pasące się na tafli jeziora czarne łabędzie. A stópki wesoło ocierałam o pumeks. Bo stopy podróżnika uwięzione w butach górskich łakną takich chwil relaksu. Mmmm 🙂 Trwaj chwilo, jesteś piękna 🙂
Jedyna rzecz jaka psuła atmosferę to te piekielne słońce. Wysmarowana byłam kremem +50 SPF… i nic. Miałam wrażenie, że promienie słoneczne powoli wypalały dziury w skórze. Albo wyobraźnia zaczęła grać, albo faktycznie słyszałam ciche skwierczenie skóry… podobne do porannego smażenia bekonu na patelni, przygotowywanego przez Don w Rotorua.

Po spałaszowaniu lunchu. Słowo lunch brzmi trochę górnolotnie. Nazwijmy rzecz po imieniu, to była po prostu micha muesli 😛 Po rozprawieniu się z paszą wzięłam się do roboty. Droga sama się nie zrobi. Trzeba stopa łapać.

Zatrzymał się Glenn-pracoholik. Przyjemny gość, zatrzymywał się ilekroć podskoczyłam z wrażenia, bo widoki były niczego sobie 🙂 Ja była zadowolona, on także, bo mógł nareszcie zwolnić.

Jechaliśmy Desert Road, dookoła było płasko, mnóstwo traw, żadnych domostw i nagle ten widok na wulkany Ngauruhoe, Ruapehu i Tongariro. Teraz naprawdę poczułam, że to było to.
Już prawie jestem. Jeszcze tylko ciężarówka ze zwierzętami…

Nie powiem, ciekawe doświadczenie, tak sobie jechać z 7 kurami, 3 psami, papugą, jaszczurką i 4 kotami. Kobieta około 40-stki rozwoziła po wyspie zwierzęta zakupione w internecie. Jechała jak szalona, kołysało jak na statku podczas sztormu. Z tyłu dobywały się odgłosy zwierząt. Ciągłe szczekanie przeplatanie ujadaniem, miauczeniem i gdakaniem. Okna były otwarte, by nie było czuć zapachu zwierząt. Dzięki temu wiatr mógł szaleć, roznosząc sierść zwierząt… wszędzie. Nie porozmawiałyśmy wiele, w zasadzie ja ciągle krzyczałam: „WHAT?!?!?!?” Po wyjściu wyglądałam jak włochate Yeti z głupkowatym uśmiechem.

Wreszcie… nareszcie byłam we wiosce Whakapapa (czytaj fakapapa 🙂 taaa też myślałam, że mnie wkręcają z tym faka…). Pojawił się znak ‚kemping’. Jest tylko jeden kemping, przegapić nie można.

Szybko rozbiłam swoje M1 i pobiegłam przed zamknięciem do i-site. Dowiedziawszy się czegokolwiek o rejonie poszłam na szybki spacer… z widokiem na wulkan, a co 🙂

Wieczorem zjadłam tradycyjne nowozelandzkie… muesli :P. Pasza będzie mi towarzyszyła przez najbliższe dni. Trochę z musu, bo mi się zapomniało zrobić zakupów, a Whakapapa to takie małe odludzie.

Kolejny kemping i znów świetne warunki. Butli z gazem jeszcze nie użyłam. No i pokój wspólny. Szczególne miejsce. Nie tylko gotujesz, jesz, ale przede wszystkim, to tu poznajesz ludzi. Zwykle zaczyna się od: „sory, nie wiesz może…”, a potem leci standardami: „skąd jesteś?”, „skończyłeś, czy zaczynasz?”, i najważniejsze: „co byś polecił?”. Ostatnim pytaniem i przypadkami wytyczałam swoją marszrutę 🙂

Trochę czasu spędziłam w stołówce, dzięki czemu moja wiedza poważnie się poprawiła. Przeszłam z poziomu nie-wiem-nic, taka ze mnie szalona dziewczyna, na poziom wiem-co-nieco, chyba nie zginę 😛

Chciałam trochę się rozejrzeć i zgromadzić więcej informacji, pobyczyć się dzień-dwa, ale do głosu doszło „a co tam, jakoś będzie”. Padła decyzja, jutro wymarsz na szlak. 3-4 dni na Tongariro Track. Słyszałam, że po drodze są kempingi i chatki. Namiot mam, zapas muesli mam… jakoś będzie 🙂