Wyspa Północna. Nelson i Abel Tasman Great Walk.

0
2050
Rate this post

By zdążyć na prom trzeba było wcześniej wstać. Trochę trudne po źle przespanej nocy w hostelu. Współlokatorki – wiek około 18 lat – miały za nic, że „starsza pani” chce spać. Cóż, właśnie dlatego wolę kemping i swój jednoosobowy hotel pod gwiazdami.

Przeprawa promem z Wellingon do Picton, czyli z wyspy Północnej na Południową, była sama w sobie niezłym przeżyciem. Po drodze przepływaliśmy obok cypli, wysepek… Tylko ten wiatr. Łeb urywał. Przeprawa nie trwała długo, czas szybko zleciał. Stopa znów poczuła stały ląd.

Picton jest bardzo małym miasteczkiem. Przeszłam całe Picton w drodze do idealnego miajsca na łapanie stopa. Zatrzymał się starszy facet, który wracał w łowienia krabów. Nasze drogi szybko miały się rozejść.

By dostać się do Nelson miałam do wyboru dwie drogi. Też tak macie, że mając do wyboru w sklepie parę kolejek do kas zawsze ustawicie się w tej wolniejszej? Najwyraźniej ta sama reguła tyczy się dróg. Mając do wyboru dwie drogi, zawsze wybiorę tę mniej uczęszczaną przez samochody.

Dreptałam sobie po poboczu otoczona wzgórzami i winnicami. W sumie nie nażekać by na mały ruch, gdy dookoła tyle pięknych rzeczy. Mijały mnie wyłącznie samochody wypełnione japońskimi turystami. Lubię wyraz ich twarzy, kombinacja współczucia i zniesmaczenia.

W końcu pojawił się samochód z nie-japończykami. Cóż, przejachali… i zawrócili. Zrobiło im się mnie żal. Taki upał, zero samochodów… i ja, z tym wielkim plecakiem. Podwieźli mnie do głównej drogi… bo okazało się, że ta moja droga była skrótem, a jak powszechnie wiadomo: „na skróty zawsze dalej”.

Ledwo znalezłam się na głównej drodze i od razu zatrzymał się samochód, a raczej TIR. Andrew przewoził wino w cysternach. Całą drogę opowiadał o tym czego się dorobił, jak wygląda jego dom, który sobie wymarzył i nareszcie ukończył jego budowę… i chętnie mnie w nim ugoszczą 🙂

Andrew wyrzucił mnie w centrum Nelson, bym sobie pozwiedzała, a sam pojechał odstawić winny ładunek. Nelson jako miasto nie było niczym nadzwyczaj ciekawym. Powiedziałąbym miasto jak miasto, to co użeka, to fakt, że Nelson otoczone jest górami. Mieszkańcy chwalą się, że ich rejon jest jednym z najcieplepszych w Nowej Zelandii. Dlatego też ich winogrona mają się tak dobrze i soczyście.

Po godzinie zjawił się Andrew, już samochodem normalnych rozmiarów, i udaliśmy się do domu, o którym tyle mówił.

Dom leżał na wzgórzu i faktycznie był czymś, czym można się chwalić. Minimalistyczny, to słowo chyba najlepiej go opisywało. Przestronny, oszczedny w barwach i dekoracjach. Ale co tam będę pisała o domu… ten widok…

Z balkonu rozpościerała się panorama na całe Nelson, zatokę i ocean. A po pysznej kolacji widok robił się tylko lepszy i lepszy. Słońce zmianiało kolory z pomarańczy na róże, aż w końcu przedstawienie skończyło się. Słońce zaszło.

Po nocy w luksusie… ach ta czysta pociel… ach ten sprężysty materac… ach ten mój survival 😛

Przy śniadaniu Andrew i Kaya oświadczyli mi, że chętnie podwiozą mnie na start szlaku. Bo nie wiem czy wspominałam, ale wybieram się na Abel Tasman Great Walk 🙂 Nauczona dośwaiadczeniam (to jest tym, jak sobie sama nakopałam wcześniej) mam zabukowane noclegi na kempingu, za jedyne 15$ (bukowałam w biurze DOC). Co więcej, wiem gdzie szlak się kończy i zaczyna… 🙂 Jestem uzbrojona w jedzenie. Tym razem dam radę 🙂

Start: Marohau. Finisz: Wainui Bay. Czas: 3 dni. Cechy szczególne: złote plaże, góry, busz i parę jeszcze innych wow 🙂

Poczatkowo myślałam, że pierwszy nocleg mam za blisko, tylko 5 godzin marszu. Po paru chwilach skwaru lejącego się z nieba, przy pełnym plecaku, uśmiechnęłam się na myśl, że już niedaleko.

Szlak szedł wzdłuż linii brzegowej. Wił się między wzgórzami a plażami, z widokiem na zatoczki i turkusowy ocean. Ilekroć wchodziło się w busz czuć było olejki eteryczne uwalniane przez kanuka busz. Dosłowinie obezwładniały swą mocą. Powietrze wibrowało i kleiło się do ciała. Po lepkiej chwili wychodziło się znów na złotą plażę, z przyjenmą bryzą na twarzy. I dlaczego by nie zrzucić plecaka i nie rzucić się do wody? Właśnie dlatego na Abel Tasman Great Walk nie ma co się spieszyć. Jestem zwolenniczką zaliczania kolejnych plaż i zatok. Bo w każdej woda jest inna… inaczej rześka, inaczej trukusowa. Plaża jest inaczej złota, a piasak inaczej przelatuje między palcami. Nie ma nic piękniejszego dla strapionego podróżnika jak dać sobie trochę luzu w takich okolicznościach przyrody:)

Pięć godzin minęło e ekspresowym tempie. Ani się nie obejrzałam a już był kemping Anchorage. Moja meta na dziś. Rozbiłam mój przytulny namiot i znów ruszyłam na plażę.

Sielsko jest. Gęba się śmieje. Czego chcieć więcej? Trwaj chwilo jesteś piękna.