Queen Charlotte Track został jedynie liźnięty… delikatnie, koniuszkiem języka. Całość zajmuje 3-5 dni (71 km w jedną stronę), a na taki luksus już nie mogliśmy sobie pozwolić, kończąc Wyspę Południową, powoli musząc przyspieszyć tempa. Dzień odlotu rodziców z Auckland zaczął nam deptać po piętach, lekko sapiąc za naszymi plecami.

Queen Charlotte leży na samej górze Południowej Wyspy, niedaleko Picton, skąd wypływają promy lączące obie wyspy i jest częścią coraz bardziej popularnego szlaku Te Araroa, 5-miesięcznego trekkingu po Nowej Zelandii.

Szlak trochę przypomina Abel Tasman… ale nie do końca. Nie ma tam takich spektakularnych plaż i turkusowego morza jak na Abel Tasman. Za to szlak jest trochę bardziej górzysty i prowadzi przez busz. Queen Charlotte Track jest dostępny dla rowerzystów i oferuje bardziej zaawansowaną bazę noclegową. Trzeba jednak wykupić bilet / karnet na szlak (QCTLC Pass kosztuje 10$ za jeden dzień lub 18$ za 5 dni), ponieważ niektóre części szlaku leżą na prywatnej ziemi. Części znajdujące się na ziemi DOC są za darmo 🙂 Tak samo, jak na Abel Tasman na każdy odcinek szlaku można dostać się water taxi.

Jako że spaliśmy na kempingu w Linkwater przeszliśmy najbliższą dla nas część szlaku. Anakiwa leży na końcu… a może początku? 🙂 Przy dobrej pogodzie szlak jest naprawdę niczego sobie. Spacer w buszu odpoczynek na trawie, kąpiel w jednej z zatok Malborough Sounds.

Większość kempingów w Nowej Zelandii jest na naprawdę dobrym poziomie, do tej pory chyba jedynym niewypałem, na którym przyszło mi rozbić mój namiot był kemping DOC w Arthur’s Pass (o kempingu otoczonym pociągami towarowymi, ciężarówkami i papugami Kea pisałam tutaj). Zdarzają się także i perełki, kempingi z duszą 🙂 Do takich mogę śmiało zaliczyć kemping w Linkwater. Smiths Farm Holiday Park jest wyjątkowe. Gospodyni użekła nas na wejściu opowieścią o farmie i własnoręcznie upieczonymi muffinami. Pokazała, gdzie można zobaczyć w nocy świetliki (ang. glow worms). Do tego wręczyła nam paczki ze smakołykami dla kozy, owiec i świni… aaa urocze 🙂 Ale poważnie, kemping jest kameralny, zadbany, z rodzinną atmosferą… tylko zasięg trochę szwankuje. Wyobraźcie sobie siebie po 4 dniach trekkingu bez prysznica, na marnym jedzeniu i nagle ktoś Was częstuje domowymi muffinami 🙂