Postanowiłam, że zjadę trochę bardziej na południe do Hamilton, może do Rotorua.

Zobaczymy co się trafi. Ahoj przygodo! 🙂

W poprzednim poście przyznałam się do małej wpadki z łapaniem stopa po złej stronie. Cóż zdarza się 🙂

Ale wystarczyło przejść na drugą stronę drogi, by szybko złapać pierwszą okazję.

Pierwszą osobą, która się zatrzymała był Samoańczyk. Kawał chłopa… duuuży kawał. Po kilku minutach już wiedziałam, że jest policjantem, a w przyszłym tygodniu zakłada swój Kościół. To tak można? Najwyraźniej każdy może założyć swój kościół. Już w małej Manurewie (gdzie miałam pierwszy nocleg) przeszłam obok kościoła: katolickiego, anglikańskiego, Metodystów, Baptystów, Dnia Siódmego i intrygująco brzmiącego Dream Center. Najważniejsze, że ludzie są szczęśliwi.

Wielki i uczynny Samoańczyk podwiózł mnie na właściwe rozwidlenie dróg, dzięki czemu nie musiałam czekać ani minuty, by wsiąść do następnego samochodu. Zdziwienie. Zatrzymała się młoda matka z dziećmi. W Europie dość rzadkie zjawisko, by ktoś taki zabierał autostopowiczów. Dalia podwiozła mnie do drogi na Rotorua i dała na siebie namiary. Gdybym nie miała noclegu, gdybym chciała odwiedzić jej farmę, gdyby cokolwiek… to dzwonić.

I znów byłam w kolejnym samochodzie. Stary farmerski pick-up z przyczepą…                 i siedmioma owcami. Nowozelandzki folklor? Czemu nie? Przecież po to przyjechałam 🙂

W starym ubłoconym pick-upie siedział wesoły staruszek. Smithy miał 76 lat, werwę 40-latka, a optymizmu miał za tuzin ludzi. Po drodze opowiadał, tłumaczył i wciąż sypał swoimi mottami życiowymi:

„W życiu zawsze można znaleźć coś pozytywnego… czasem tylko trzeba głęboko szukać.”
„Jakby życie mi się nie podobało, to bym po prostu umarł.”

Mi się gęba śmiała, a w głowie miałam tylko jedno pytanie: „Czy to się dzieje naprawdę?”

Jakby nie było dość uprzejmości, to Smithy zabrał mnie jeszcze w Rotorua do Hell’s Gate.

Jakby to opisać? Hmmm Hell’s Gate to takie śmierdzące miejsce, gdzie wszystko jest gorące, bulgocze i się dymi.

Całe miasto bulgocze, śmierdzi i się dymi. Spa z błotem są na każdym kroku. Polecam, bo to widok, po który przecież przyjeżdża się do Nowej Zelandii.

Odwieźliśmy owce na farmę. Dla Nowozelandczyków owca to owca, mają ich 30 milionów. A ja biegałam za owcami z aparatem… jak ta turystka 😛

Smithy postawił sobie za punkt honoru – znajdzie mi nocleg. Najpierw podał mi dziesiątki namiarów na znajomych, mieszkających na obu wyspach. Numerami sypał z pamięci, jakby czytał książkę adresową.
A chwilę później znaleźliśmy się przed małym domkiem w Rotorua, u Jane i Bryana.

– Cześć Jane, co u was? Bo wiesz mam tu taką dziewczynę z Polski… Przenocujecie ją?

A ja tak sobie stałam i patrzałam na tą scenę. Oj zaskoczona to mało powiedziane.

Dostaliśmy zaproszenie na herbatę. Oczywiście angielską. Czarną z odrobiną mleka. Odtąd będę ją piła codziennie. Przestanie mnie śmieszyć pytanie: „czy kolor jest odpowiedni?”

Smithy posiedział jeszcze chwilę, pogadali o owcach i farmie. Bo i o czym innym? 😛 A potem pożegnał się i odjechał swoim ubłoconym pick-upem. A ja zostałam z Jane i Bryanem na noc, moją drugą noc w Nowej Zelandii.