Abel Tasman Great Walk dzień drugi i trzeci.
Start musi być wczesny. Przejście szlaku w paru miejscach uzależnione jest od pływów oceanu. Strażnicy Parku Narodowego Abel Tasman wieczorami informują, o której godzinie należy wyruszyć aby przejść i nie brnąć po tyłek w wodzie.
Idę w towarzystwie dwóch dziewczyn, studentek medycyny z Nelson, poznanych poprzedniego wieczoru. Fajne dziewczyny, które umilają czas na szlaku. Szczególnie na początku, kiedy pogoda jest taka sobie i idziemy po miękkim dnie zatoki. Pod nogami albo miekko albo chrzęści. Rozdeptujemy po drodze setki muszli. Szukamy na horyzoncie pomarańczowych trójkątów, które ułatwiają nawigację. Cary jest lekko nieprzygotowana jeśli chodzi o obuwie. Adidasy kompletnie nie sprawdzają się w tych warunkach. Na szczęście czego przyjaźń nie może… ilekroć trafia się naprawdę dużo wody Jess najpierw przenosi oba plecaki, a potem bierze Cary na plecy i heja 🙂
W drugi dzień musimy przejść z kempingu Anchorage do Awaroa. Szlak wygląda podobnie jak dnia poprzedniego, tj. jeszcze więcej buszu, paproci, złotych plaż, turkusowego oceanu… i zdechła foka, sztuk jedna.
Po przejściu zatoki słońce znów zaczyna mocno operować więc schemat jest podobny, jak dnia poprzedniego: jak tylko poczujesz kroplę potu na czole nie wachasz się, tylko przystajesz, zdejmujesz balast i biegniesz do oceanu. Relaksujesz się chwilę, albo dwie… albo trochę dłużej. Zresztą czy to ważne? Jest miło, więc nie ma poczucia winy… poczucie winy zostało parętysięcy kilometrów stąd, gdzieś nad Europą 🙂
Po drodze na drugi kemping mijamy punkt cywilizacyjny: Meadowbank Homestead. Dwa dni w drodze z plecakiem i spocone dziewczyny zrobią wszystko za kawę 🙂 Odrobina luksusu jeszcze nikomu źle nie zrobiła.
Po kawie i jeszcze godzinie deptania w końcu znalazłyśmy się na kempingu w Awaroa. Tym razem kemping nie był usytuowany nad oceanem, ale w głebi lądu.
I wszystko było piękne, ładne do momentu gdy zjawiły się hordy muszek piaskowych (ang. sandfly). Było jeszcze jasno a te zaczęły nacierać i kąsać. Sandfly znikają o zmierzchu… nie daje to jednak powodu do ulgi. Robią miejsce dla komarów. Komary giganty, wielkości meserszmitów. Gerty nie robią na nich specjalnego wrażenia. Przebijają się do mięsa nawet przez warstwy poliestru.
Nie posiedziałyśmy długo. Skapitulowałyśmy. Każda zamknęła się w swoim namiocie. Parę wkradło się do środka pod nieuwagę. Walę rękami na oślep, może trafiłam i zabiłam jednego… jeszcze dziesiątki przede mną. Żeby tylko nie zachcialo mi się iść w nocy do toalety, bo całe przedstawienie zacznie się od nowa…
Zeszłej nocy do snu kołysał szum fal. Człowiek zasypiał z błogim uśmiechem na ustach… Ta noc jest inna. Jedyne co słychać, to brzęk komarów. Szukają szczelin, przez które wkradną się do środka. Jestem otoczona… komary jeńców nie biorą. Mam wrażenie, że wsadzają swe tutki przez mikrodziurki w tropiku.
Ach, chciałoby się powiedzieć, że wstałam rześka następnego ranka. Cóż watachy komarów zrobiły swoje. Niestety musiałam iść do toalety. Biegłam ile sił w nogach pod ostrzałem komarzych tutek. Po powrocie znów musiałam stoczyć walkę w namiocie…
Ja i mój pokąsany tyłek wstaliśmy wcześnie. Porzegnałyśmy się z dziewczynami. Jess i Cary kończą szlak w tym miejscu. Przede mną jeszcze dzień drogi. Znów trzeba mieć na uwadze odpływ.
Dziarsko maszerowałam po dnie zatoki, gdy pierwszy raz noga wdepła w głębszą partię. Chwilę później wessało drugą nogę. Skoro już mam wodę w butach, to nie trzeba nadrabiać drogi, by omijać cokolwiek. Idę prosto jak po sznurku… BŁĄD!!! Błędy bolą… a raczej śmierdzą 🙂 Woda, która wdarła się do butów dawała rybami, więc i buty mają rybi aromat. I rzadne suszenie nie pomoże.
Wesoło i mokro dotarłam do końca szlaku w Totaranui. Tam się trochę podsuszyłam i zaczęłam łapać stopa w stronę Nelson. Bo mam zaproszenie na kawałek podłogi i ciepły prysznic u Jess. Kobitka, która towarzyszyła mi przez część szlaku przestrzegała, że ze stopem w tym miejscu będzie kiepsko. Myliła się 🙂 Podwiozła mnie czilijsko – nowozelandzka para. Biolog morski i jego oblubienica. Trochę mi przybliżyli Patagonię, która jest jednym z numerów na mojej liście.
Podsumowując. Abel Tasman Great Walk był naprawdę świetnym szlakiem. Warto go przejść, warto się nie spieszyć. Do tego nocleg na kempingu był tani, bo dwie noce kosztowały 32$, czyli taniej niż na normalnym kempingu. Jasne, że nie było prysznica i elektryczności, ale czy to ważne?