Góry mnie wzywały. Ekipa, z którą spędziłam ostatnie dni / tygodnie miała szabat. Odłożyli góry na później. A mi już tęskno było za górami… i po trochu za samotnością. Nie zrozumcie mnie źle. Towarzystwo, którego stałam się częścią to świetni ludzie, ale czasem człowiek chce pobyć sam. Jest też ta wartość dodana samotnego podróżowania: otwarcie na innych ludzi, co zwykle rodzi przygody 🙂

Górski wybór padł na Matukituki Valley, w Mt Aspiring National Park. Chciałąm zostać tam na noc , więc spakowałam cały dobytek. I dawaj…

Znajomi podwieźli mnie tylko pod Roys Peak, który już zdobyłam (przeczytaj o Roys Peak, Wanaka), a dalej musiałam łapać stopa. Jakoś mi nie szło tego dnia. To znaczy miałam dobrą postawę, kciuk wypolerowany, uśmiech przyczepiony… tylko samochodów w ogóle nie było. I traf chciał, że zatrzymała się cieżarówka (funky track 🙂 ), a w niej facet, który już raz mnie podwiózł w Wanaka. Gdzieś niedaleko Davie ciupał drzewo, ale z podwiezieniem mnie dalej pod West Matukituki Track nie było problemu. I tak spędzilam godzinę w rozklekotanej ciężarówce, która w zawrotnym tępie pokonywała kilometry szutrowej drogi. Czułam się jak w wirówce, wszystko wibrowało, a od czasu cała zawartość ciężarówki podskakiwała… podskakiwała bo wszystko leżało wszedzie, a ja musiałąm sobie znaleźć miejsce między tym wszystkim.

Już sama droga do szlaku jest absolutnie przepiękna. Wielość formacji skalnych jest niesamowita. Są spiczaste, urwiste, nagie, wysokie, a są też trawiaste posklejane ze sobą bańki. Wszędzie pasą się wszechobecne owce, czasem krowy. Co chwila mijamy wodospad. Błękitna, lodowata rzeka Matukituki towarzyszy nam przez całą drogę.

Po jakimś czasie człowiek przyzwyczaja się do trzęcienia, widok odciąga uwagę od niewygód.

Na koniec dostaję numer od Daviego. A jak chcę pochodzić po górach, do których turyści nie mają dostępu, bo są na prywatnej ziemi, to mam się zgłosić. A żeby wiedział, że się zgłoszę… 😛

Po otrzepaniu się z trocin i resztek drzewa ruszyłam na szlak. Doliną Matukituki, wzdłóż rzeki Matukituki.

Swoją drogą, jacy ci Kiwi są sprytni, żeby nie męczyć się z mnogością nazw, wymyślaja jedną i przyporządkowyją im parę podmiotów. Tak samo jest z jeziorami i miejscowościami znajdującymi się nad tymi jeziorami. Ot tacy spryciarze… albo lenie 😛

Po paru godzinach znalazłam się w pierwszej chatce – Aspiring Hut. Strażnikowi parku stęskniło się za ludzkim towarzystwem, więc pogawędziliśmy sobie dłużej przy kawie i ciastkach. I tak czas sobie leciał. Trochę mi się zapomniało, że już start miałam opuźniony, teraz ta przerwa. A przede mną jeszcze przecież trochę deptania.

Zapłaciłam 15$ przy okazji strażnikowi za nocleg w Liverpool Hut.

Pożegnałam się w końcu i poszłam dalej i wtedy się zaczęło. To znaczy widoki wciąż były niesamowite, o ile nie lepsze, ale teraz dopiero zrobiło się pod górkę. Bo kiedyś musi zacząc się pion, skoro mam nocleg na górze, a do tej pory było płasko.

Ja i mój ciężki plecak gramoliliśmy się na górę. Czasem trzeba było użyć rąk, czasem noga objechała, czasem pot zalał oczy, czasem przyklnęłam. Ale dookoła było tak pięknie. Nie wiem czy powinnam zdradzać, że jestem wielką fanką mchu… ot i takie zboczenie 🙂 A tu tego mchu było pełno, wszędzie, pod każdą postacią, w tylu kolorach. Mech pode mną, nade mną, wokół mnie. Miękkie zielone poduchy. I ten zapach… Wiem, powinnam to leczyć 🙂

Od czasu do czasu tylko przychodziła mi myśl, jak teraz trzeba wciągać się, żeby iść dalej, jak teraz jest taki pion, to co będzie jutro, jak trzeba będzie zejśc tą samą drogą? … skupiłam się na mchu 🙂

W końcu wypatrzyłam czerwony blaszak. Między mną a chatką jedynie pareset metrów… i przepaść w linii prostej. Jeszcze tylko trochę w góre, jeszcze trochę w bok, potem w dół. Jestem.

… było warto! To chyba najpiękniejsze miejsce, w jakim dotychczas byłam.

Przybyłam do Liverpool Hut jako ostatnia, już się sciemniało. Oprócz mnie w chatce nocowali Amerykanin ze swoją wynajętą przewodniczką i para Austalijczyków na co dzień opiekująca się wypasionym hotelem, do którego dostęp jest jedynie od oceanu, lub z powietrza. Gdy kończyłam moje muessli reszta poszła spać.

Noc w czerwonym blaszaku na jednym z dziesięciu łóżek.

W nocy nie mogłam zasnąć. Powód był prosty: Kea. Zleciały się ptaszyska i urządziły imprezę na blaszanym dachu. Jakby uczyły się stepowania. Przypomniała mi się dykteryjka strażnika. Parę lat temu, gdy odremontowali chatkę i papugi Kea postanowiły zrobić zorganizowany napad… i wyżarły cały kit z okien i nowe okna powypadały z trzaskiem 🙂 Cwaniaczki 🙂

Skoro ptaszystka nie pozwoliły mi spać, musiał być powód tego. Liverpool Hut i otaczające je góry wyglądają absolutnie cudownie w rozgwieżdżoną noc 🙂

Dzisiejszej nocy, wśród gór, pod rozgwieżdżonym niebem, nie obchodzi mnie, że jest zimno, jestem zmęczona, jutro będę niewyspana i że czeka mnie zejście. Jestem szczęśliwa 🙂