Po zdobyciu Mt Burke, przerzuceniu paru kubików drzewa kanuka i nocnym trzęsieniu ziemi przyszedł czas na pakowanie. Co się odwlecze to nie uciecze 🙂
Przyszła pora na Queenstown – stolicę sportów ekspremalnych 🙂
Crown Range. Przełęcz między Wanaka i Queenstown
Z Wanaka do Queenstown wiodą dwie drogi:
– dłuższa przez Cromwell (zagłębie owocowe), po drodze można zobaczyć dziesiątki kilometrów sadów i winnic,
– krótsza wiedzie przez Cardrona (kurort narciarski) i Crown Range, czyli slalom między złotymi górami i wdrapywanie się na przełęcz.
Molo nad Lake Wakatipu, Queenstown
Od początku wiedziałam, którą drogę chcę obrać… góry po prostu mnie kręcą 🙂
Tak się złożyło, że moi nowi znajomi mieli dokładnie ten sam plan. Nie pozostało nic innego jak wcisnąć się do ich samochodu i cieszyć się drogą. Widok z przełęczy jest świetny. Góry, w oddali jezioro Wakatipu… i więcej gór 🙂
Lake Wakatipu o poranku
Wiedziałam, że Queenstown jest ruchliwsze… ale żeby korki na drodze? Do tego mniejsca ciągnęli wszyscy, szczególnie młodzi. Mnóstwo sklepów outdoorowych, kupa restauracji, pubów, biur, w których można wykupić jedną z ekstremalnych atrakcji.
Miasteczko, owczem ładne, ale po tych wszystkich tygodniach na odludziach tłok i chałas jakoś mi nie pasowały.
Lake Wakatipu
Jedno jest pewne: im dalej na południe tym drożej. To taki fenomen Nowej Zelandii, że ta sama sieć supermarketów w różnych miastach ma kompletnie inne ceny.
Po „zwiedzeniu” Queenstown i meat pie (ciasto francuskie z czymś a la gulasz w środku), które szczególnie nie porwały moich kubków smakowych, udaliśmy się na kemping. Wybraliśmy kemping, który jest trochę oddalony od centrum, ale za to w przyzwoitej cenie. Na kempingu „Q Box” nie ma wielkich udogodnień, wspólna sala jest w kontenerze, są 4 prysznice i parę toalet, a namiot trzeba postawić na kamieniach. Ale parę kamieni pod tyłkiem mi nie przeszkadza, przy cenie 26$ za dwa noclegi i wi-fi.
muzykowanie na kempingu w Queenstown
Pod wieczór dołączyła jeszcze do nas para z gitarą i zaczęło się muzykowanie. I oczywiście zabrzmiał hymn backpackersów: „Society” Eddiego Veddera.
Szlak między Lake Dispute i Moke Lake
Rano obudziła mnie myśl: „Dzień dobry, oto kolejny dzień w raju”. Rozśpiewani udeżyliśmy na szlak. Celem było Moke Lake. Choć początkowo ten szlak nie zapowiada się imponująco szybko zmienia się zdanie. 4-godzinny szlak wiedzie wzdłuż Lake Dispute i wokół Moke Lake. Nie jest trudno. Pełen relaks 🙂 Po drodze ja uczyłam się kawału po hebrajsku (coś o starej kobiecie, która się rozdwoiła i wyleciała z niej mąka????), a moi kompani nasiąkali polskimi zwrotami, których lepiej nie cytować 🙂
Widok ze szlaku wokół Moke Lake
Moke Lake
Przy Moke Lake znajduje się kemping, czego nie wiedziałam, bo fajnie by było spędzić tam noc. Co zapadło mi w pamięci, to strażnik DOC na kempingu. Wielki brodaty facet w ogrodniczkach i kowbojskim kapeluszu. Niedźwiedź 🙂 Uraczył nas opowieścią o sobie i miejscu, którego pilnuje.
Strażnik DOC nad Moke Lake
Po zakończeniu szlaku ogarnęliśmy się i poszliśmy zobaczyć nocne Queenstown. Prawdziwą imprezę będziemy mieli jutro, gdy dołączy do nas reszta ekipy. Dziś tylko parę piw… i powrót tanecznym krokiem 🙂