Uprzedzę fakty i powiem, że to był dobry szlak, a nawet wicej to był świetny szlak.
A zaczęło się tak…
Wstalimy późno (ja i moje towarzystwo izraelskie), w zasadzie nie wiem, czy to jeszcze można zaliczyć do poranka… mniejsza mniejsza 🙂 Nie szkodzi nic, bo po pierwsze jesteśmy na wakacjach, a po drugie nocujemy i tak na końcu szlaku. Noclegi zabukowaliśmy już wcześniej w DOC Office w Franz Josef.
Copland Track położony poniżej lodowców Franz Josef i Fox Glacier. Ten dłuuugi szlak wkracza na na terytorium Westland Tai Poutini National Park i wije się, wije. Nie jest ani górzysty, ani techniczny, ale wciąż zachwyca. Zachwyca błękitem rwącej rzeki Copland River spływającej z otaczających nas gór Sierra Range. Zachwyca intensywną zielenią. Zielone jest wszystko, zielono jest wszędzie. Wszędzie busz, wszedzie mech, wszędzie paprocie.
I tak wiliśmy się 7 godzin w wilgoci, gorącu i z potem w oczach. Ale radość wręcz rozpierała.
Na finiszu czekała chatka Welcome Flat Hut. Dopiero co wyremontowana chatka bez jakochkolwiek udogodnień. Bez światła, gazu, łazienki… ale czeo spodziewać się za 15$. Były materace na pryczach, była też lodowata woda w rzece… MÓJ PRYSZNIC 🙂
Po kolacji, gdy minęło zagrożenie ukąszenia przez meszki – sandfly (a były ich tysiące, tysiące wygłosniałych paszcz) udaliśmy się w podskokach do Hot Pools. Co może być lepszego po całodniowej wędrówce niż kąpiel w gorących źródłach? A no kąpiel w goracych źródłach z butelką zimnego piwa 🙂
Czy ktoś z was miał kiedyś sposobność zrobienia zdjęcia, dobrego zdjęcia i go nie zrobił?
Moje zdjęcie wyglądało by tak: gwieźdzste niebo, gwiazd jest tak dużo, że oczy dostają oczopląsu, do tego księżyć, którego poświata pada na otaczające nas góry i ich ośnieżone szczyty. W środku kadru jesteśmy my, taplamy się w gorących źródłach, popijajac zimne piwo. Para delikatnie unosi się nad nami… podobnie jak tysiące komarów, które czekają, aż wynóżymy choćby najmniejszą część ciała.
Oj szkoda tego zdjęcia. Zamiast tego podzielię się moimi bazgrołami z notesu… tylko dla prawdziwych twardzieli 🙂
Sandfly poszły spać, ale nastąpiła zmiana warty. Natał czas komarów. Należało siedzieć z tyłkiem w wodzie i nie wychylać się. Ale też nie zanóżać się całkowicie. Woda z Hot Pools jest zamieszkana przez jakieś ameby, które jeśli dostaną się przez otwory w głowie do mózgu powodują jakieś „ała”. Jakie „ała” dokładnie nie wiem i sprawdzać nie chcę, na urlopie jestem.
Rano wstałam wcześniej, by pokontemplować trochę miejsce… nie było śladu po meszkach, komarach… i wczorajszej atmosferze. Mgła spowiła wszystko. Zostały tylko rdzawe kałurze.
18 km z dnia poprzedniego prawie przebiegliśmy z powrotem. Zaczęło lać, szlak zrobił się śliski i już wcale nie taki przyjemny. Więc nie było co się delektować, tylko brać nogi za pas…
Szliśmy jak przecinak, wręcz połknęliśmy ten szlak. Na parkingu czekał na nas komitet powitalny w postaci tysiecy cholernych meszek. Szlag tragił radość z ukośczonego szlaku. Plecaki do samochodów, my cali mokrzy za plecakami i jazda.