Dwie okazje dalej znalazłam się z powrotem w Nelson. Nim jednak znów spotkałam się z Jess i udałam się pod wymarzony prysznic odwiedziałm i-site. Tyle słyszłam o Milford Track, że musiałam spróbować szczęścia. Z opowieści słyszłam od ludzi (tak kiwi, jak turystów), że to jest szlak, który trzeba przejść, że to jest the best of the best of the best jakie można zobaczyć w Nowej Zelandii. Problem jednak w tym, że jeśli coś dostaje takie oceny, to i jest strasznie oblegane. Zapytałam miłą panią w DOC Office czy jest jakiś wolny termin dla jednej małej Polki. Niestety najbliższy wolny termin jedynie po moim wyjeździe z Nowej Zelandii. Cóż, trudno… Zabawiłam jeszcze trochę w DOC Office przeglądając ulotki. Miła pani wróciła z szerokim uśmiechem na ustach i świetną informacją: właśnie ktoś zrezygnował, muszę szybko się decydować, termin za 20 dni. Nie myślałam długo, to musi być znak Milford Track mnie wzywa 🙂
Mam nadzieję, że szlak test tego wart, bo za 3 noclegi zapłaciłam 164$, do tego jeszcze dojdzie transport statkiem na początek szlaku i statkiem na koniec. Ale to później…
Lżejsza o parę dolarów dałam się pod prysznic 🙂 Zjadłyśmy kolację, ogarnęłam sprzęt i zległam na podłodze, gdzie przypadał mój nocleg.
Następny dzień to już droga w dół Południowej Wyspy. Wybrałam Zachodnie wybrzeże, a powrót zrobię Wschodnim… mmm brzmi jak porządny plan 🙂 Wielkiego wyboru i tak nie ma, bo nowozelandczycy nie zainstalowali zbyt wielu dróg pośrodku, pośrodku są góry – Southern Alps – i nikt nie babrał się w wiercenie tuneli pod górami… bo i po co?
Spojrzałam na mapę i wycelowałam w Westport. By się tam dostać potrzebowałam starszej pani, która jechała na ryby, szkockiego małżeństwa, emerytowanego pracownika DOC Office i starszej pary Włochów z Milanu.
I tak dotarłam do Westport. Nazwa miasteczka była bardziej intrygujaca niż miejsce samo w sobie. Bardzo szerokie ulice. Ale co tam ulice, ci ludzie wyglądali trochę podejrzanie. Zwiedzanie Westport nie zajęło dużo czasu, bo w zasadzie tam nie ma czego zwiedzać. Mają dużą bibliotekę… parę sklepów… Chyba najbardziej intrygujące było ichsiejsze drzewo bożonarodzeniowe, tj. pohutukawa, wielkiego drzewa, które czarowało swoimi wielkimi, czerwonymi kwiatami.
Tak dotarłam na plażę. Plaża była cała pokryta drzewem wyrzuconym przez ocean. Na horyzoncie zobaczyłam dym. Coś mi musiało zostać z człowieka pierwotnego, bo ciągnie mnie zawsze do ognia. Tak poznałam wie starsze kobiety z psami – miniaturami, które zobiły tur po Nowej Zelandii. Przemiłe kobieciny. Znów musiałąm wyglądać jak ofiara, bo w pewnym momencie jedna z nich opuściła nas, by po chwili wrócić z piwem imbirowym, bananami i ciasteczkami I) Miłe… czy coś jest ze mną nie tak? Nie myslałąm o tym za wiele, postanowiłam się za to podelektować piwem. Tylko jedna rzecz, piwo imbirowe nie ma nic wspólnego z piwem. Absolutne zero alkoholu, reczej orenżada, ale bardzo imbirowa. Miło szczypało w język.
Tej nocy znów spałam na kempingu, ciepła woda lała się strumieniami… wiem nieekologiczne, ale przyjemne 🙂
Rano po śniadaniu, gdy pakowałam swój dobytek, czułam spojrzenia na sobie. W końcu jedna osoba z pięcioosobowej grupy odezwała się… zaproponowała mi lody. Przy lodach powiedzieli mi, że byli pod wrażeniem mojego systemu pakowania i stopnia zorganizowania. Faktycznie mój system może robić wrażenie, gdy porówna się go z ich systemem. Jakoże oni poruszali się dwoma samochodami ich metoda była prosta: nawrzucać ile się da, a jak się nie da, to docisnąć z buta i szybko zatrzasnąć. Przy rozpakowywaniu to nawet pomocne, go dobytek sam wysypuje się z auta 🙂
Od słowa do słowa okazało się, że jadą w tym samym kierunku i mają wolne miejsce w samochodzie. I tak zaczęłam się moja przygoda z czterema Izraelczykami i jedną Niemką.
Najpierw pojechaliśmy do miejsca nieopodal Westport, w którym mieściła się kolonia fok. Miało wyglądać tak: skaliste wybrzeże, ocean rozbryzgujący się o skały, a na nich dziesiątki, setki, tysiące fok. Nie było tak do końca. Bo trzy foki to nie kolonia! 🙂 O dziwo nie zabawiliśmy tam długo, nie zabrało nam wiele by zliczyć osobniki 🙂
Za to następna atrakcja była niczego sobie. Pancake Rocks, że niby formacja skalna przywołuje skojażenie naleśników amerykańskich ułożonych jeden an drugim. Faktycznie może coś w tym było. Skały robiły wrażenie. Specyficzna rzeźba, grafitowy kolor, wysokość i fale rozbijające się o skały. Może nie jest to atrakcja na cały dzień, ale naprawdę warto zobaczyć Pancake Rocks.
Po naleśnikowych skałach zrobiliśmy sobie przerwę na lunch. Zielona trawa, palmy dookoła… i weka. Weka to taka zielona, wredna, kuro-kaczka. Oj lubi to coś cudze jedzenie, oj lubi to coś grzebać po plecakach. A wszystko to robi z głubkowatą miną… o ile kuro-kaczki mogą robić miny 😛
Znów mieliśmy ten sam plan, znów mielismy po drodze, znów było miejsce w samochodzie, czyli dalej jadę z Evą, Tomem, Deanem, Eldarem i Muria 🙂