Nastał dzień i poranek dnia szóstego. Wczorajsza decyzja o byciu twardym i zabraniu na szlak wszystkiego przyniosła skutki. Moi starzy, wierni przyjaciele powrócili. Kontuzja kolan i achillesów są znów ze mną.
Trzeba było szybko kalkulować i podejmować decyzję. Albo napalam się jak szczerbaty na suchary, zostaję na szlaku i dobijam się, albo wycofuję się, lekko kuruję i dobrze się bawię przez pozostałe 7 tygodni.
Wymieniliśmy adresy, z tymi, z którymi spędziłam poprzednią noc. Zawsze warto mieć kawałek podłogi i dachu nad głową, hen tam gdzieś w świecie. Każdy poszedł w swoją stronę. Ja udałam się z powrotem na Desert Road.
Wiedziałam tylko jedno: TO NIE KONIEC, JESZCZE NIE POWIEDZIAŁAM OSTATNIEGO SŁOWA. JA TU JESZCZE WRÓCĘ! Wrócę na Tongariro Track w drodze powrotnej do Auckland, za parę tygodni, jak już będę rozchodzona i przyzwyczajona do plecaka. Zostawię to sobie jako wisieńkę na torcie.
Przedreptałam do Desert Road i ustawiłam się przy drodze. Pierwszym samochodem, który przejechał i zatrzymał się był pick-up, w którym ku mojemu zdumieniu, siedziała para staruszków. Angole z krwi i kości, od 40 lat w Nowej Zelandii. Już po paru minitach ustalili, że zostaję u nich… bo tak 🙂
Po drodze do Taupo, gdzie mieszkali była angielska herbatka, krakersy, ciasteczka… kupa uprzejmości. Ale to co w nich polubiłam „od pierwszego wejrzenia” to był ich humor. Prześmiewczy, ironiczny, inteligentny angielski humor. Każda sytuacja, każde zdanie było wywracane tak, by wycisnąć z nich jak najwięcej.
Podjechaliśmy pod dom Rona i Barb, dali mi chwilę bym mogła rzucić w kont gratami i bym się ogarnęła. Chcieli mi pokazać jak najwięcej okolicy.
Pokazali mi tamę na rzece Waikato, na której kręcili pierwsza część Hobbita. Pamietacie jak Hobbit i Krasnoludy młuciły się z Orkami? Skakało całe towarzystwo z beczki na beczkę, dając się porwać wartkiemu prądowi rzeki. Taaa… wszystko ściema 🙂 Znajomy dziadków wrzucał puste beczki do wody, ilekroć otwierali ślizy na tamie. Żadnych hobbitów, krasnoludów i orków nie było…
PS. W Nowej Zelandii każdy ma kogoś w rodzinie, czy wśród znajomych, kto zagrał, lub pomagał u Petera Jacksona we Władcy Pierścieni, czy w Hobbicie. Wynika to z faktu, że Nowa Zelandia jest mała, ludzi tu mało, a i niektórzy nawet bez charakteryzacji wyglądają jak Hobbity 🙂
Po tamie była elektrownia napędzana parą , która wydobywa się z wnętrza Ziemi.
Potem był ogromny wodospad Noble Waikato. Jeszcze tylko sklep z miodem i dłuuuga degustacja likierów na miodzie… i było jeszcze weselej, a dzień prawie dobiegł końca.
Dziadkowie nie mieli nic przeciwko bym zostawiła część gratów u nich i odebrała je w drodze powrotnej. Więc zostawiłam za sobą niepotrzebne parę kilo. W tym książki. Na początku nie mogłam odrzałować tych książek, ale to była najlepsza decyzja jaką podjęłąm. Dzięki temu nie odpływałam w fikcję, ale ciągle byłam obecna, ciągle kombinowałam co by tu zrobić, gdzie by iść, co by tu odkryć. Bo książka w podróży buduje niewidzialny mur, między nami a otoczeniem, daje złudne poczucie bezpieczeństwa, ale także okrada z możliwośći poznania kogoś, zrobienia czegoś. Bez książek można wiele, na pewno nie grozi nuda 🙂
Krótki pobyt u Rona i Barb był dokładnie tym, czego potrzebowałam. Rozweselili mnie, podkarmili (nareszcie było coś innego niż mueslli), pokazali okolicę i pozwolili zostawić graty. Zabawane, jak z pozoru tragiczna sytuacja, może przeobrazić się w coś dobrego, coś co doda skrzydeł.