No i przeszam wulkany jak maszyna 🙂 Mt Taranaki i Tongariro zdobyte!
W ekspresowym tępie. Wiem, raz mówię o delektowaniu się chwilą w Nowej Zelandii, zwolnieniu tepa, a nagle gonię jak szlona i zaliczam co się da. Wytłumaczenia są dwa: po pierwsze nie zostało mi wiele czasu z moich wakacji, a po drugie nad Nową Zelandię nadciąga huragan i góry są ostatnim miejscem gdzie chcialabym, by ów huragan mnie zastał. A domyślam się, że skurczybyk najpierw się przyczai a potem huknie znienacka tak, że buty mi pospadają 🙂
Paprotnie
Dlatego też, jak tylko skończyłam Tongariro Alpine Crossing, udałam się do Whakapapa. Rano czuć już było zmianę. Nie szło pospać, namiotem targało w każdą stronę. Naprawdę trudno zwija się namiot przy cholernie silnym wietrze, trochę jakby miało się doczepiony żagiel.
Wiedziałam, gdzie moge się zaszyć, by przeczekać najgorsze. Udałam się tam, gdzie po ostatnim Tongariro, do Rona i Barb, sympatycznej pary staruszków z angielskim humorem.
Jakieś coś, czego nazwy nie znam 😛
Z Whakapapa do Taupo jest rzut beretem, więc nie było trudno się tam dostać, a i kierowcy czuli tego dnia więcej współczucia.
Szybko dotarłam do Taupo. Wciąż nie mieści mi się w głowie, że to największe w Nowej Zelandii jezioro jest li tylko wodą wypełniającą krater ogromnego wulkanu. Jakby to wybuchło. 🙂
Jesiennie
Nim udałam się do Rona i Barb przeszłam się ostatni raz nad brzegiem Lake Taupo. A potem udałam się do kawiarni na obligatoryjne flat white (wynalazek z Nowej Zelandii. Kawa z mniejszą ilością spienionego mleka… ot taka ciekawostka o kawie z mlekiem 😛 ) z ciepłym muffinem.
Musiałam zastanowić się, co chcę ze soba zrobić w ostatnich dniach przygody. Jak tylko paru Kiwi dostrzegło mnie studjujacą mapę poczuli nieodparta ochotę zagajenia. Powiedziałam im o moim dylemacie, więc zaczęli przerzucać nazwami miejsc, które koniecznie muszę zobaczyć. Po paru minutach jednak doszli do konsensusu: COROMANDEL PENINSULA!
Piękna trawa
Zatem jest i plan. Huragan przeczekam w Taupo, a ostatni dni spędzę na półwyspie Coromandel 🙂
Jeszcze tylko ogród botaniczny i mogę udać się na spoczynek. Wskazówka: ogród botaniczny w Taupo można pominąć, nie jest to jakieś zjawiskowe miejsce, choć ma parę przebłysków.
Ron i Barb powitali mnie z otwartymi ramionami, już się powoli bali, że będą musieli oddać może rzeczy do Armii Zbawienia i zgłosić zaginienie Polki.
Moi kiwi dziadkowie
Żebym się nie nudziła, moi gospodarze rano zabrali mnie na spływ kajakowy. Ubaw po pachy: 🙂 Ja i 70-letni Ron wesoło wiosłowaliśmy po Waikato River w czasie huraganu. Najlepiej chyba może opisać to doświadczenie słowo „mokro”. Lało z góry, z boku, prosto w twarz, a nawet od dołu 🙂 Po drodze zachaczyliśmy o gorące źródła, których w okolicy jest od groma. Przyznam się, że bawiłam się przednio, bo co lepszego można by robić w czasie huraganu 🙂
Weekend ze zwariowanymi brytolami przeleciał szybko. Huragan poszedł pobawić się gdzie indziej, więc przyszła pora i na mnie.
angielski humor…
Niech mnie gęś kopnie! To naprawdę moje zabawki? Ja się z tym przytelepałam z Polski? Kto to widział pakować do Nowej Zelandii książkę, dodatkową parę butów, spodni, tyle koszulek… ?!?!?! Ach, człowiek uczy się na błędach. Teraz już wiem: im lżejszy plecak tym dalej się zajdzie 🙂
Zachód słońca na Coromandel Peninsula
Ron podwiózł mnie na rozwidlenie dróg. To chyba było najtrudniejsze pożegnanie. Ron i Barb stali się moimi nowozelandzkimi dziadkami (dziadkami z kopem i angielskim humorem). Cóż taki jest urok podróży, często człowiek poznaje nowych ludzi i równie często musi się żegnać. Ale przez to te znajomości są też intensywniejsze i może to zabrzmi patetycznie ale zostają w sercu 🙂
Wredne ptaszyska 😛
Show must go on 🙂 Tego samego dnia dotarłam na Coromandel Peninsula. Ale o tym będzie już następnym razem 🙂