Napier, czyli art deco, lodziarka i radość podróżowania

0
1645
Rate this post

Poprzednią noc spędziłam u dziadków Rona i Barb. Dobrze u nich wypoczęłam, naładowałam akumulatory i po paru angielskich herbatkach byłam gotowa do drogi. Droga znów mnie wzywała i miałam nieodpartą rządzę odkrywania co jest dalej. Trochę żal było opuszczać tą zabawną parę, ale dzięki temu, że zostawiłam u nich rzeczy, to jeszcze będziemy mieć okazję, żeby razem posiedzieć.

Ron podrzucił mnie na najlepsze miejsce, żebym złapała stopa. Kierunek Napier. Czemu akurat tam? Nie wiem 🙂 O mieście nie wiedzialam za wiele. Chyba spodobała mi się nazwa.

Drogę do Napier (wschodnia cześć Północnej wyspy) umilił mi kierowca ciężarówki wiozący ryby. Ale oni teraz te ciężarówki szczelne robią. Nawet po paru godzinach w szoferce nie dawałam rybą 🙂

Napier okazał się biegunem ciepła. Temperatura obezwładniała, koloru nie dodawał bynajmniej ciężki plecak. Miasto położone nad morzem, z kilometrami ścieżek, deptaków wzdłóż brzegu. Ale co najważniejsze, i to po to ściągają turyści, Napier, po wielkim trzęsieniu ziemi w latach 30., zostało odbudowane w stylu Art Deco. Całe śródmieście w stylu Art deco! Owszem lubię muzykę i filmy o gangsterach z tamtych lat, ale co do architektury… oj nie jestem wielką fanką. Te wszystkie róże, pastele, dekoracje i jeszcze więcej pasteli…

Dostałam zatem temperaturą po twarzy i stylem po oczach. Gdy szukałam informacji turystycznej nagle zawołała mnie dziewczyna z lodziarni. Czy nie chciałabym spróbować trochę lodów, bo wygladam… cóż, na umęczoną i pewnie lody dobrze mi zrobią. W taki dzień (i w zasadzie w każdy inny dzień również) lodami nie pogardzę 🙂

Przesiedziałam z Tracy w lodziarni parę minut delektując się lodami i klimatyzowanym pomieszczeniem. I tak od słowa do słowa… zaproponowała mi nocleg 🙂

Nie wiem co tymi ludzmi powoduje. Chyba wyglądam jak ofiara, która potrzebuje natychmiastowej pomocy 😛 Ludzie, których napotykam na swojej drodze naprawdę nie rozumieją dlaczego SAMA WYBRAŁAM SIĘ NA KONIEC ŚWIATA, a do tego jeszcze sama się proszę o kłopoty i JEŻDŻĘ AUTOSTOPEM. Bo W Nowej Zelandii tyle zboczeńców i dziwaków… Taaa zapraszam do Europy dla porównania poziomu bezpieczeństwa i zdziwaczenia 🙂 Dla mnie Nowa Zelandia jest najbezpieczniejszym krajem dla samotnie podróżujących dziewczyn. Jasne, pewnie zdarzają się wypadki, ale przy zachowaniu zdrowego rozsądku, nie powinno być problemów. Generalnie ludzie, którzy się zatrzymują chcą pomóc i ubarwić nasz pobyt w ich kraju. Taką mają kulturę, że lubią sobie pogadać, nawet z obcymi. Taką mają kulturę, że pomagają jeśli tylko mogą. A jak kogoś polubią, to zapraszają do domu i częstują czym chata bogata.

Z każdym razie Tracy miała jeszcze parę godzin do zakończenia pracy, a ja w tym czasie miałam chwilę, by ‚nacieszyć oczy’ Art Deco 🙂 W centrum Napier odbywały się występy tancerek, po ulicach jeździły samochody z epoki. Ale po oczach bił kontrast między śródmieściem, gdzie wszystko było dopracowane, a przedmieściami, gdzie stały małe, stare, zaniedbane domki. Budowały one trochę atmosferę szemranej dzielnicy. Takiego miejsca, gdzie plecak i aparat trzyma się bliżej ciała, organizm jest w stanie pogotowia, oczy dookoła głowy, a nogi gotowe są do biegu.

Po paru godzinach znów zawitałam do lodziarni. Tracy była już gotowa, więc nie pozostało nic innego jak udać się na miejsce noclegu. Jako młoda mama miała kupę rzeczy na głowie: zakupy, odebrać dziecko z przedszkola, ugotowac kolację. I chciala jeszcze zrobić coś dla siebie – fitness.

Zabrała mnie ze sobą do opuszczonego hangaru, oklejonego hasłami motywacyjnymi i rozpiską planów treningowych. Zjawiło się parę dziewczyn, które chciały pozbyć się tego i owego. Na koniec przybył trener. Wielki, nabuzowany facet. Najpierw była pogadanka o diecie i parę słów / wrzasków, które miały dodać energii. Uhu! Nawet ja siedząc na kanapie byłam pełna energii 😛 Potem dziewczyny wzięły się do roboty. Skakały po oponach, na skakance, waliły pięściami w worek treningowy, robiły pompki, przysiady… generalnie pociły się. Trener / kat chodził między dziewczynami i co rusz, którejś krzyczał do ucha, że ma się nie urzalać nad sobą, że ma walczyć, że potrafi, że chce…

Ucichła muzyka. Godzina minęła. Dziewczyny osunęły się na podłogę, ledwie zipiąc. Trener stał nad nimi z uśmiechem na ustach.

Gdy wróciłyśmy do domu, Tracy miała ledwo siłę na przeżucie kolacji. Marzyła jedynie o śnie.

Mąż jednak był w formie i uraczył mnie opowieścią o swojej 6-letniej podróży dookoła Nowej Zelandii. Przez 6 lat kluczył wzdłuż linii brzegowej łapięc stopa, jedząc byle co, jeśli zaszła potrzeba, dorabiając przy pracach sezonowych. Najbardziej jednaj zauroczyły mnie przygotownia Micka do tej podróży. „… bo jakoś tak sobie pomyślał, że chciałby popodróżować trochę… nie było co się zastanawiać… spakował parę ciuchów… wziął paczkę fajek i 10$… i parę minut, po tym jak myśl o podróży się pojawiła, już był w drodze…” 🙂 Można? Można! Dziś jest ojcem i facetem ze stałą pracą, kredytem hipotecznym… ale to co przeżył to jego. I nigdy nie żałował 6-letniej luki w CV. A czy będzie zatrzymywał córkę, jeśli ona zapragnie podróżować? Nigdy! Sam ją podwiezie na najbliższe rozwidlenie dróg i pomacha na do widzenia.